Lee obudził się wcześnie rano. Po raz jedenasty z rzędu dręczony koszmarami. A raczej koszmarem. Zawsze tym samym. Mimo to, że ciągle śniło mu się to samo, zawsze go to przejmowało do głębi. Każdej nocy, stawała przed nim straszna wizja: atak na Sunę, spowodowany przez tego Kogoś. Mnóstwo ożywieńców z tamtej wioski, a na ich czele Ikari. Rozpętuje się walka, zawsze o takim samym przebiegu, gdzie koniec końców dociera do starcia jego i jej. Ale nigdy nie dociera do końca.
Tak było i tym razem. Zlany potem chłopak wstał z łóżka i nawet nie robiąc sobie śniadania, wyszedł z domu. Zawsze tak robił, od kiedy zaczęło mu się to śnić. Następnie szedł trenować poza bramą Konohy, dopuki głód stawał się nie do zniesienia. No ale przynajmniej, przestawał się przejmować tym koszmarem.
No i w tym momencie, tego dnia, coś się zmieniło. W czasie treningu, mimo bezwietrznej pogody i wypłoszenia przez waleczne okrzyki Lee wszystkich zwierząt, pobliskie krzaki gwałtownie się poruszyły. Zaintrygowany chłopak podszedł do nich. Nie było w nich nic podejrzanego. Jedynie za nimi rozciągał się krwawy ślad, prowadzący do pobliskiego drzewa. Brewka poszedł za nim.
Kiedy zobaczył, czyj ślad to był, po plecach przejechały mu ciarki. Tuż pod drzewem, leżała Ikari. Cała poraniona, z mnóstwem ran ciętych, prawie nieprzytomna. Jej ubranie było całe w strzępach (aktualnie nie miała prawie nic na sobie). Oczy miała wpół otwarte. Widząc Lee, dziewczyna lekko się zarumieniła.
- Przepraszam... - szepnęła ledwo słyszalnie. Jej oczy z jej gasnących oczu, poleciała łza. Zostało jej niewiele życia.
_________________________________________________________________________________
Napięcie. Ostre kłucie w podbrzuszu. Nerwy. Nikogo, kto mógłby uspokoić lub pocieszyć. I tak już piąta godzina. Głód wiercił niemiłosiernie dziurę w brzuchu. Ale i tak nic nie można przełknąć. Wokół pustka. Mimo świecącego na zewnątrz, pogodnego słońca, ostre napięcie, nie pozwalające się nim cieszyć. Siedzenie, jakby nabite gwoździami, ale brak sił, żeby wstać. Nawet najlżejsze skrzypnięcie drzwi może doprowadzić do zawału, bo od tego, kto, z jakimi wiadomościami zza nich wyjdzie zależy wszystko. W przyłyku ogień, ale woda go nie ugasi. Korytarzem powiewa chłodne powietrze. Nie koi nerwów, zaostrza je, jeszcze bardziej drażni. W zasadzie wszystko je drażni. Cisza i hałas. Światło i mrok. Wszędzie źle, wszędzie niedobrze. Czuje się bliską obecność śmierci, czy to koniec? Porażka?
Czas płynie strasznie wolno, minuty, wydają sie być godzinami, a te minione pięć godzin, to jakby pięć dni. A może tylko wydaje się, że to pięć godzin? Może to już wieczność? Może wiadomość nigdy nie przyjdzie?
W końcu, drzwi się otwierają, wychodzą zmęczeni medycy. Ich wyrazy twarzy nie mówią, czy się udało, czy nie. Panuje milczenie, więc naprawdopodobniej stało się to najgorsze. Wszystko, co dało się czuć do tej pory było niczym w porównianiu z tym, co czuć w tej chwili. Pojawia wrażenie, że jeszcze chwila, a zwariuje się z tego wszystkiego.
Nareszcie wychodzi ostatni z nich, który prowadził cały zabieg. Ostatnia chwila napięcia i... to bedzie koniec. Ale koniec czego?
_________________________________________________________________________________
Tak, jak obiecałam, nowa nocia XD Mam nadzieję, że wyszła mi lepiej od poprzedniej :)
ech no lepszy ale może to dlatego że słuchałam jednocześnie kamieni na szaniec nie wiem czekam na nex chociaż już się boję nieuniknionego weź ostrzegnij żę to będzie ten przeklęty wpis bo będziesz odpowiadać za moją psychikę po jego przeczytaniu!
OdpowiedzUsuń